piątek, 12 listopada 2010

001.

 Obudził mnie najgorszy dźwięk na świecie - dźwięk budzika. Wzięłam go do ręki i rzuciłam o podłogę, przestał dzwonić. Czułam się jakby stado słoni bawiło się na mojej głowie w berka, w gardle było sucho jak pieprz, a ja miałam wstawać i iść do szkoły...
- Lily! Wstałaś już? - Do pokoju weszła matka
- Puka się - powiedziałam ociężale siadając na łóżku
- Jak ty wyglądasz... Chyba późno zasnęłaś, mówiłam ci, żebyś uczyła się wcześniej, bo takie zarywanie nocy nie jest korzystne.
- Chyba masz racje, strasznie boli mnie głowa...
- To pewnie od wiedzy - zaśmiała się, nie wiem czy to miało być śmieszne... - Przyniosę ci tabletkę - wreszcie wyszła. Starzy myśleli, że siedzę w pokoju i kuję na test z matematyki, a ja tymczasem bawiłam się na dyskotekach. Spojrzałam na plan lekcji, który zapisany był na pogniecionej kartce, która co rusz walała się pod nogami.
- Pierwszy w-f, chyba nic się nie stanie, jak na niego nie pójdę  - powiedziałam do siebie, ale i tak musiałam wyjść z domu, żeby rodzice się nie połapali. Starsza dała mi tabletkę, a ja wyszłam z domu, wybierając numer przyjaciółki
- Hayley ?
- No.. - odezwała się zachrypnięta dziewczyna
- Jakiś dziwny masz głos...
- To po wczorajszym, leże w łóżku plackiem... - wychrypiała do słuchawki
- Czyli zostawiasz mnie samą na polu bitwy - zwanym szkołą?
- Niestety
- Dobra, coś wykombinuję, kuruj się  - do wieczora masz być zdrowa!
- Obawiam się, że dzisiaj się nie wyrwę, stawiają przy mnie warty. Jak nie mama, to tata, jak nie on to babcia, a czasem nawet dziadek i brat...
- Coś wykombinujemy, kończę, pa
- No pa - rozłączyła się.
- No pięknie... - westchnęłam, udałam się w stronę szkoły, postanowiłam, że pościemniam nauczycielowi, a w ostateczności wezmę i tak już wykorzystany "brak stroju lub kropkę, o ile w ogóle jakaś została. Weszłam do szkoły równo z dzwonkiem, udałam się w stronę hali, na której zawsze w czwartki odbywał się nasz w-f
- Jefferson! - odwróciłam się, słysząc, że ktoś mnie woła
- Buty zmienione? - podeszła do mnie woźna, ta baba się mnie uczepiła
- A nie widać - wskazałam palcem na zniszczone już trampki
- Czy to na pewno obuwie zmienne? - drążyła dalej, machnęłam na nią ręką i udałam się w swoją stronę, zaczęłam coś wykrzykiwać za mną, jaka ja to jestem bezczelna i niewychowana. Znalazła sobie kozła ofiarnego, poprawiłam torbę na ramieniu i wkroczyłam na halę.
- Jefferson, a ty znowu spóźniona...
- Przepraszam, woźna mnie zatrzymała.
- Przebieraj się...
- Ale ja jestem niedysponowana...
- A zwolnienie jest?
- Zapomniałam, a co nie wierzy pan, mam pokazać? - w-fista zmierzył mnie wzrokiem z pokrzywionym uśmieszkiem
- O ile sięgam pamięcią, to niedysponowana byłaś w ubiegłym tygodniu i w poprzednim i chyba nawet jeszcze dalszym...
- O nie... 3 tygodnie temu skręciłam kostkę
- Po raz ostatni ci się upiekło, nie wiem dlaczego zawsze ci odpuszczam... - pokręcił głową z zabawną miną
- Może coś pan do mnie czuje?
- Nie zapędzaj się i idź do składziku po piłki - wyszłam z sali, Smith - nauczyciel w-f jest jedynym fajnym nauczyciel w szkole i zawsze mi odpuszcza. Składzik znajduje się na drugim końcu szkoły, więc wolnym krokiem ruszyłam przez hol, na którym woźna pastwiła się nad jakimś nieznanym mi chłopakiem. Zaczęłam się zastanawiać kim on jest, moja szkoła jest duża, ale znam każdego chociażby z widzenia, jego tutaj jeszcze nigdy nie widziałam...
- Ej! - ktoś za mną krzyknął, odwróciłam się...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz